Wystawa Mieczysław Stec „Wędrówki ze szkicownikiem”

Galeria "4 ściany" zaprasza

Mieczysław Stec

"Wędrówki ze szkicownikiem"

 

Wernisaż 28 lutego 2011 r. (poniedziałek) o godz. 19.00
Wystawa czynna w dniach: od 01.03.2011 r. do 25.03.2011 r.
Od poniedziałku do piątku w godz. od 8.00 do 19.00

Adres: 30-052 Kraków, ul. lea 27-29,
e-mail: galeria.wkirds@asp.krakow.pl

 

[geogis_old_gallery album=”stec”] [geogis_old_gallery album=”stecwernisaz”]

 [geogis_old_gallery album=”steczdjecia”]

Autobiografia

 

Urodziłem się 12 grudnia 1947 roku i sześć lat później poszedłem do siedmioklasowej (wówczas) szkoły podstawowej. Dopiero pod koniec tej edukacji zaskoczyłem, że książki szkolne są po to, aby do nich zaglądać (myślałem, że wystarczy być na lekcjach). Później ukończyłem szkołę zawodową i zdobyłem kwalifikacje stolarza meblowego, które mi się do niczego nie przydały. Może na szczęście nie udało mi się znaleźć pracy w zawodzie i zainteresowałem się plastyką. Tak trafiłem do Liceum Sztuk Plastycznych w Jarosławiu, które ukończyłem w 1970 roku. Później byłem dwa lata
w wojsku i w mundurze „lotniczej kawalerii’ przyjechałem na egzamin wstępny do Krakowa
i „zakwaterowałem się” w Akademiku ASP przy ulicy Dzierżyńskiego (obecnie Lea) 27/29. Szczęście mi sprzyjało i dostałem się na Wydział Konserwacji Dzieł Sztuki ASP w Krakowie. Równolegle ze studiami na Wydziale Konserwacji uczestniczyłem w zajęciach Katedry Grafiki Książki pod kierunkiem Prof. Witolda Chomicza (3 lata).

Przy nadarzających się okazjach oraz w czasie wakacji wyjeżdżałem do wielu miejscowości
i poza granice kraju (podróżując głównie, tak jak to wtedy było w modzie „autostopem”).
Do podróżowania po świecie potrzebny był głównie paszport i znajomość języków. W zdobywaniu jednego i drugiego posiadłem pewne umiejętności, co w systemie komunistycznym było to nie lada sztuką. Dla podbudowania odwagi intensywnie ćwiczyłem przez kilka lat sztuki walki wschodu. Studia niestety szybko minęły i na ich zakończenie urządziłem sobie roczną podróż, i gdyby nie gwizdnęli mi paszportu w Bangkoku, to byłaby to podróż dookoła świata.

Po powrocie do kraju ożeniłem się, by mogła przyjść na świat Ita i trzeba było dla niej pracować na zabawki. Prace podejmowałem na Dolnym Śląsku i tam w sprzyjających okolicznościach mogłem pokazać swoje rysunki na wystawach w: w Jaworskim Muzeum (1988) i dwukrotnie w Muzeum Chojnowskim (w latach 1989 i 1996).

Znowu nadarzyła się okazja na roczny wyjazd do Meksyku (1986-1987) na stypendium. Tam studiowałem na UNAM’ie i uczestniczyłem w dwóch wystawach stypendystów w Poliforum Siqueiros’a i Galeria Libertad w Queretaro. W 1989 roku podjąłem pracę na Wydziale Konserwacji Dzieł Sztuki ASP w Krakowie i tutaj już administracyjnie – wiadomo jak – toczyły się losy: w 1998 przewód I stopnia, w 2004 habilitacja.

W 2009 roku zawał uprzytomnił mi, że najwyższy czas urządzić wystawę i brać się za twórczość, na którą nigdy nie było czasu.

 

Mieczysław Stec

 

                       

 Paweł Pencakowski "Mieczysława Steca szkice w jednym pliku"

Od Mieczysława Steca, konserwatora dzieł sztuki, znawcy malowideł ściennych
i nowożytnych sgraffit, myśliciela i wędrowca, profesora krakowskiej Akademii Sztuk Pięknych, autora szkiców przedstawionych na niniejszej wystawie, usłyszałem ostatnio pouczającą opowiastkę. Oto przed laty szkicował jakąś świątynię buddyjską gdzieś w Indiach. Zaraz otoczyło go grono okolicznych mieszkańców, żywo reagujących na to co się dzieje. Tłum gęstniał, robił się bałagan, zaś widzowie a zarazem pierwsi spontaniczni krytycy powstającej na ich oczach pracy, wypowiadali się wszyscy razem, głośno i w języku równie egzotycznym dla Europejczyka, jak ich daleka kraina. Całkowicie przesłonili też artyście ową świątynię. I co wtedy zrobił Stec? Porzucił architekturę, zaczął sadzać przed sobą kolejnych gapiów i malował ich wizerunki. Wyobrażam sobie, że zrobił to ze spokojnym uśmiechem na twarzy, który go nie opuszcza.

To jeden ciekawy przykład, dobrze ilustrujący podejście Mietka – tak go tu wszyscy nazywamy – do sztuki i do ludzi. Okoliczności powstawania setek szkiców rysowanych ołówkiem, flamastrem, węglem, malowanych tuszem i akwarelą są równie bogate co ich tematyka. Stec bowiem łączy w sobie wykształcenie i cichą pasję malarza z naturą obieżyświata (żeby nie powiedzieć włóczykija). Jak każdy wędrowiec, kiedy tylko może rusza w bliższe i dalsze strony aby pomieszkać, popracować, podumać, kontemplując przyrodę, architekturę, sztukę i ludzi a potem iść dalej. Do świata podchodzi z ufnością i zaciekawieniem; to co widzi, z czym się spotyka staje się przedmiotem jego spontanicznej wypowiedzi artysty. Przybiera ona postać szkicu.

Kiedyś szkic względnie rysunek spełniał funkcje czysto użytkowe. Służył np. kształceniu malarza. Trzynastoletni Dürer mistrzowsko rysował poduszki, własną dłoń, twarz, studiował draperie… Dla Leonarda rysunek był m.in. sposobem na poznawanie świata, od anatomii po geologię. Różnej klasy artyści ery nowożytnej w albumach, kajetach i na luźnych kartkach umieszczali rozmaite motywy, kopiowane z istniejących dzieł lub rysowane „z natury”. Były one potem wykorzystywane w kompozycjach malarskich, w grafikach, projektach tkanin, czyli w „kompletnych” – wedle ówczesnych pojęć – dziełach sztuki. Szkice, notatki artystyczne, rysunki przez całe wieki nie były uważane za pełnowartościowe kreacje. Były oczywiście wyjątki: prace wielkich, np. Rembrandta, gromadzono
i przechowywano, ze względu na ich walory estetyczne, pamiątkowe i kult jakim otoczony był autor. Z czasem jednak rysunek zaliczony został do „pełnoprawnych” gatunków artystycznych podobnie jak szkic czy notatka malarska zostały uznane za kompletne dzieła sztuki. Szkicowanie i rysowanie zyskało wielką popularność, nie tracąc oczywiście swych dawnych funkcji.

Pejzaże, gmachy, ruiny, postacie i ich grupy, głowy, twarze szkicowano namiętnie w epoce Romantyzmu. W pierwszych dekadach XIX w. wykonywanym na poczekaniu rysunkowym portretom i karykaturom polski malarz Aleksander Orłowski zawdzięczał wysoką pozycję towarzyską i bogatą klientelę w Petersburgu. Przedstawiony nie bez dobrotliwej ironii w „Panu Tadeuszu” Hrabia miał zawsze w portfelu papier i ołówki. Rysunek bywał więc wówczas zabawą wykształconego amatora, wykonywaną bez praktycznego celu: najczęściej z potrzeby serca. Szkicowanie nie straciło jednak przeznaczenia dydaktycznego. Znakomity warszawski malarz i pedagog doby realizmu, Wojciech Gerson zalecał swym uczniom „wędrówki piechotne”. W Polskę ruszali, przekraczając granice zaborów, bracia Gierymscy, Wyczółkowski, Podkowiński, Pankiewicz, Stanisławski i wielu innych.

Dla rzesz artystów spontanicznie tworzony szkic, czy rysunek był sposobem twórczego reagowania na świat, którym ich otacza. Tak jest jak sądzę w „omawianym przypadku”. Dopiero teraz – po latach Mietek  szykuje się do malowania obrazów, w których zamierza wykorzystać swoje wspomnienia oraz „notatki terenowe”. Wygląda na to, że kiedy je robił przed trzydziestu lub dwudziestu pięciu laty nie miał aż tak dalekosiężnych planów. Ponadto jego edukacja artystyczna jest już dawno ukończona, a pozycji zawodowej czy towarzyskiej nie musi budować w oparciu o swoje umiejętności rysownika. Tworzenie szkiców stanowiło więc wówczas przede wszystkim ekspresję jego osobowości. To co tworzy było i jest jest odzwierciedleniem jego podróży i wyrazem zaciekawienia światem: naturą, człowiekiem, kulturą.

Ta działalność towarzyszy mu od dawna i wszędzie. Nie wiem kiedy zaczął, ale najstarsze datowane rysunki, które mogłem zobaczyć powstały w r. 1973, gdy zaczynał studia na ASP. Do ich ukończenia w r. 1978 odwiedził Bułgarię, Słowację, Węgry, Rumunię, był też we Francji i Hiszpanii. Z każdego z tych krajów przywoził malarskie i rysunkowe szkice, oraz akwarele. Można na nich zobaczyć deltę Dunaju i centrum Budapesztu, prawosławne cerkwie Tracji, zamki rumuńskich panów, paryski Pont Neuf, bazylikę Sacré Cœur i Luwr, wnętrza Wielkiego Meczetu w Kordobie, panoramę Segowii, katedrę w Saragossie, dom El Greca w Toledo itd.

Już w tych juweniliach wyczuwa się energię i spontaniczność malarza – rysownika, który z wielką pewnością oka i ręki kształtuje formę, stosując proste, oszczędne środki wyrazu. Wychodząc od realizmu ujęcia: tradycyjnie pojętej perspektywy, bryły, linii, układu świateł, idzie konsekwentnie w kierunku syntezy, a jego język jest coraz bardziej lapidarny. Wydaje mi się, że stopniowo wizja zaczyna przeważać nad relacją, tworzenie nad
„fotografowaniem” świata.

Po studiach artysta konserwator Mieczysław Stec wybrał się w pierwszą swą wielką podróż: Afganistan, Indie, Nepal, Iran, Tajlandia i Malezja… aż się w głowie kręci! W kompozycjach jego pojawiają się przełęcze oraz pasma wysokich gór, ludzie, pałace, świątynie, jest ogromny, kuty w skale, posąg Buddy, zniszczony przez talibów kilka lat temu i rzeźbiarskie cykle Traktatu o Miłości, czyli Kamasutry na ścianach świątyń, są ulice, gmachy i zaułki Kabulu, Teheranu, Delhi, Bombaju i dziesiątek innych indyjskich miast. Nowość to portrety. Wcześniej ich nie było, a w każdym razie nie było tak świetnych. Mietek okazuje się tu mistrzem, dzięki trafności oraz adekwatności kreski i plamy. Ma też instynktowne wyczucie ciekawych modeli. Syntetyczność ujęcia podkreśla indywidualne cechy przedstawianych osób, a silny światłocień wzmaga ekspresję. Patrzą więc na nas palące oczy mieszkańców ogromnego subkontynentu, który ma rozmiary Europy i gdzie w czasie wizyty Mietka mieszkało blisko 650 milionów ludzi, mówiących 3500 językami, należących do rozmaitych ras, kultur, religii. Patrzą na nas oczy tych, których spotkał na drodze: młodych i starych, brodatych i ogolonych, kudłatych i w turbanach. Czasem jest to bramin, innym razem rybak lub sprzedawca. Świetnie charakteryzowane są różnorodne typy etniczne. Czyżby to byli właśnie ci, którzy zbiegli się na dziwowisko i przesłonili malarzowi buddyjską świątynię?

Osobną, mniej liczną grupę malowideł stanowią widoki Himalajów. Stec dotarł do Nepalu, gdzie samotnie wędrował wśród szczytów i przełęczy. Do dziś zapamiętałem opowieść o trekkingu na Langtang i Gosainkunde, z jeziorami na wysokości ponad 4380 m n.p.m. w cienkich portkach  i w dziurawych welurach (kto dziś pamięta te „polskie adidasy”), o osiąganiu niebotycznych wysokości. Na jakichś czterech tysiącach metrów n.p.m. natknął się wówczas Mietek na turystów francuskich, prowadzonych przez Szerpów, bogato wyposażonych w liny, czekany, raki, puchowe kurtki. Patrzyli nań szeroko otwartymi oczyma – jak na zjawę. Szkoda, że nie starczyło czasu na namalowanie ich portretów: ci dopiero mieliby miny! Sami bowiem schodzili nie osiągnąwszy celu ze względu na załamanie pogody. To samo radzili jemu. Ale on poszedł, przenocował przy ognisku w schronie dla wędrowców i ruszył dalej, szkicując po drodze góry.

Z Indii droga Steca wiodła do Tajlandii, gdzie jakiś czas zamieszkiwał – o ile dobrze pamiętam – w klasztorze buddyjskim, pracował też jako konserwator, nie zaniedbując jednak ołówka i pędzla. Powstały więc kolejne portrety siedzących na ziemi chłopców, mnichów buddyjskich, muzykantów przy zadziwiających instrumentach, młodych Chińczyków, barmanki, kobiet i dziewcząt…. Pojawia się też tropikalny las, egzotyczna dżungla, plaże z palmami, gaj bambusowy (tu m.in. zauważam inspiracje sztuką dalekiego wschodu). Podziwiamy posągi Buddy oraz malownicze świątynie i całe ich zespoły.

Po kilku latach odbyła się kolejna wielka wyprawa, tym razem do Ameryki Środkowej, w związku z meksykańskim stypendium w Narodowej Szkole Konserwacji (1986-87). Hindusów i Tajów zastępują zatem Meksykanie i mieszkańcy Gwatemali, Himalaje – Sierra Madre, a buddyjskie pagody – wybujały barok kolonialny i drzemiące pośród gór posępne świątynie Majów – dawnych mieszkańców tych ziem.

W latach dziewięćdziesiątych Stec bywał często we Włoszech, co wiązało się
z praktykami studenckimi, organizowanymi przez profesorów Władysława Zalewskiego
i Antonio Massarellego. Przed jego oczyma uroki swe prezentowała Sabbioneta, Rodengo Saiano, Mantua, Cremona, Parma, Siena, Padwa, Mediolan, Pisa, Asyż, Florencja, San Gimignano, Rzym. Z tych pobytów przywiózł szkice przedstawiające budowle, zaułki, panoramy. Ludzie znikli: może Włosi byli dlań mniej egzotyczni niż Hindusi, Tajowie czy Meksykanie. Wybory tematów są bowiem u niego spontaniczne, jak cała zresztą sympatyczna i wartościowa twórczość.

Od zakończenia eksploracji Italii Mieczysław Stec zdecydowanie mniej włóczy się po świecie, jednak niekiedy maluje bliższe okolice i budowle: kościółek w Rabce, cerkiewkę w Beskidach, katedrę gnieźnieńską, Wambierzyce, panoramę Biecza i Hebdowa, zamek w Szymbarku, Oravsky Podzamok czy Spiską Sobotę. Zestaw malowideł i rysunków, który miałem okazję zobaczyć i z którego wybrane zostały wystawiane dzisiaj prace kończy się na 1997 roku. Mam wszakże nadzieję, że nadmiar obowiązków uczelnianych i zadań konserwatorskich, profesura i stan zdrowia, nawet zjednoczone razem, nie będą w stanie oderwać malarza Mieczysława Steca od uprawiania czystej sztuki!